Założyłam chyba najdłuższy adres blogowy na świecie. Ale przynajmniej się rymuje ;) Nie wiem kiedy tam zrobię porządki... Moze po trochu każdego dnia, zobaczę.
viequotidiennedunevarsovienne :)
niedziela, 30 marca 2014
piątek, 28 marca 2014
28 marca: Fine?
Dużo obrazków mam z tego tygodnia. Jak fotoplastykon, chciałabym wszystko pokazać, zaprezentować. Nie wiem czy sie da. Nie wiem czy moje myśli są na tyle plastyczne.
Zastanawiam sie nad zmianą adresu tego bloga, nad zmianą maila dotyczącego bloga i... nad paroma innymi rzeczami. Chwilowo mała dolinka, ale spoko, nauczyłam się już, że moje dolinki to jak wykopany dołek w ziemi. Wchodzisz jedną nogą, a potem się cieszysz jak głupia jako moglaś tego nie zauważyć. I wtedy znów jest dobrze.
A powód, dla którego chcę zrobić to pod innym adresem jest taki, że chce na spokojni podzielić posty, tematycznie. Mail przyporządkować do bloga tylko i wyłącznie, nie bazować na swoim prywatnym. Tyle.
poniedziałek, 24 marca 2014
24 marca: Plany, plany, plany...
Plany, plany, plany... Gubię się w tym wszystkim, nie wiem w co ręce włożyć
i myśli też. A czas biegnie nieubłaganie. Pytają mnie o projekty, na którymi pracuję,
a ja mam plan na rok do przodu.
Z J. na ostatnim sobotnim sabacie doszłyśmy do wniosku, że ludzie czasem
robią rzeczy, z których nie zdają sobie sprawy, a co jest odbiciem ich wnętrza.
Przykładowo, jedna koleżanka potrzebując siły wewnętrznej, zaczęła jeździć na
siłownię. Robi to nieświadomie. Ot tak, w ramach zapełniania wolnego czasu.
Beatka P. wyznaje w ostatniej książce, że dziergała swetry na drutach w celu
otoczenia się ciepłem, opieką nad sobą. A ja? Intensywnie ostatnio dziergam
dywan wiosenny, w planach kolejne na inne pory roku, serwetki również w
planach. Ogólnie upiększanie wnętrza.
Nie tylko tego architektonicznego. Fizycznie, psychicznie również. Co jakiś
czas, dość krótki, robię porządki w pewnym miejscu pokoju. A to posprzątam
ubrania, a to jakieś swoje drobiazgi – vide
porządkowanie wnętrza, siebie samej. No i akwarium – moje dziecko. Jakkolwiek
to brzmi, brzmi właściwie. Nie zwiążę się z kimś, komu przeszkadza szum filtra
:)
Nawiązując do tematu, w piątek kładę dno, zalewam, uruchamiam technicznie. W
sobotę sadzę rośliny. Za miesiąc ryby. Numerologicznie sprawdziłam – 2. Może
być. Gdzieś tam we mnie, mimo, że to bez sensu kompletnie, automatycznie weryfikuję
numerologicznie pewne daty i podporządkowuję, jeśli mogę.
Rośliny zamawiałam wczoraj. Trudno było złapać dystans, nie przejmować się
wymaganiami, obawami co do tego, czy urosną. Teraz inaczej na to patrzę –
pewnie cos się nie przyjmie, więc lepiej od razu się na to nastawić, ale sytuacji,
gdy pada cała obsada roślinna, na pewno nie będzie. Nie mogę się doczekać, już żyję
piątkiem! :D
W czwartek wieczorem zrobiłam mega zakupy. Aż trochę się wstydzę sumy, jaką
zapłaciłam, ale u jednego sprzedawcy udało mi się dostać wszystko. Żwir,
osprzęt praktyczny do akwa (odmulacz, czyścik,
narzędzia do opieki nad roślinami itd.). Powinno dziś dojść, najpóźniej jutro. Odkryłam
kolejną rzecz w sobie. Uwielbiam wprost rozkładać każdą zakupioną rzecz na czynniki
pierwsze, obracać, oglądać z każdej strony, jak dziecko, które dostało fajną zabawkę.
Odstana woda już czeka na rośliny, które, mam nadzieję, przyjdą do końca
tygodnia.
Inne plany? O szydełku już mówiłam. Blog. Na pewno nie będzie wyglądał tak,
jak teraz. Tylko musze znaleźć przede wszystkim chęci i czas na to. Kiedyś miałam
takie fajne linki pomagające ulepszyć wygląd. Nie wiem gdzie je posiałam. W międzyczasie
– książki. Dużo książek, które leżą i czekają aż je przeczytam. Nowości
wydawnicze są również wśród nich, ale czas, moi drodzy, czas… :)
Terapia posuwa się do przodu, mimo, że zrezygnowałam z tej profesjonalnej.
Godzina dziennie pracy nad sobą i czuję, że żyję. Nie z tak poważnych rzeczy
ludzie wychodzą przecież :) I po sabacie wiem już, że mogłabym J. nazwać moja
siostrą przyrodnią. Ta sama historia, te same oskarżenia, te same wartości,
jakie cenimy w relacjach z innymi ludźmi. Pesymistycznie niepewne swojej
wartości dziecko podpowiadało, że jestem tak mało interesująca, że po godzinie
trzeba będzie wymyślać tematy. Tymczasem dupa blada, przesiedziałyśmy 5 i
jeszcze było mało. I ta cudowna świadomość, że już po 21, a ja nie czuję presji,
że muszę wracać, aby kogoś zadowolić, zapewnić trochę czasu ze sobą. Ograniczenia,
które sama sobie wymyślałam.
Paradoksalnie, nie chce się skarżyć. Gdyby można było, ze szczerego, całego
serca podziękowałabym mojej byłej za wszystko. Za dobre i złe chwile, mimo że
nad złymi nie chcę się zastanawiać ile było kłamstw i co naprawdę było prawdą.
Nie chcę, bo mnie to dobija. Bo chce mimo wszystko wierzyć w dobro, w pozytywy.
Podziękowałabym nie za to, co złe, za swoje uczucia, swoje załamania, które
miały miejsce. Nie. Podziękowałabym za to, że jestem teraz sama. Że mogę poznać
siebie i dojść ze sobą do ładu i swoimi uczuciami. Zrozumieć czego ja chcę, co
mi odpowiada, a nie innym. Walczyć o siebie. W literaturze fachowej nazywa się
to zakochiwaniem się w sobie i chyba tak jest. Mam świadomość swoich wad,
narcyzmem tego nie nazwę, bo daleko mi do tego, ale chce poznać siebie zanim
wezmę się za poznawanie kogoś innego. Podziękowałabym za to, że mogę pracować nad
sobą, spełniać swoje marzenia, ustawiać sobie wartości i priorytety tak, jak ja
chcę. Nie bać się obsesyjnie rozstania, symbiozy z drugą osobą.
Mówią mi, żem teraz lepsza, pogodniejsza, z większym dystansem do siebie. I
tak chyba jest. Co do dystansu, jak tylko mi odbije, wrzucę na fb sesję mojego
cudownego nosa :D No ale jak mi odbije ;)
Dziewczyny po rozstaniu zmieniają kolor włosów, fryzurę. Ja kolor zmieniłam
symbolicznie, przyciemniłam, podobno na lepsze. Zamiast fryzury, przemeblowałam
pokój. Początek był trudny, inaczej się zasypiało, ale teraz nie wyobrażam sobie
innego ustawienia ;)
I jakoś życie się toczy :)
piątek, 21 marca 2014
21 marca: "Moje dwie głowy"
Wydaje Ci się (jest Ci skutecznie wmawiane), że to Ty ciągle popełniasz błędy – niedowidzisz, niedosłyszysz, nadinterpretujesz, czepiasz się. Włącza się program wpędzania siebie w poczucie winy. Zaczynasz nierówny wyścig z jego oczekiwaniami wobec Ciebie. Próbujesz „wynagrodzić” mu swoje rzekome przewiny. Nadskakujesz. Chcesz sobie zasłużyć na jego miłość mimo Twoich „ułomności”, których on odnajduje coraz więcej. Najgorsze jest to, że zaczyna cierpieć nie tylko Twoja psychika. Cierpi również ciało. Przypatrz się sobie. Odechciało Ci się nawet atrakcyjnie wyglądać. Straciłaś motywację. Dopiero co przecież byłaś jego księżniczką – a teraz ta ciągła negacja, odrzucenie, złośliwe uwagi, ignorowanie Twoich potrzeb, skupienie tylko na nim. Do tego ten ciągły obłęd fochów, agresji, na przemian z nawrotami płomiennych, przeskalowanych uczuć. I mimo tych cudownych „miodowych miesięcy” nieustająco czujesz się wykorzystywana i odrzucana. Czujesz, że on na Tobie zwyczajnie żeruje. Jemu należy się wszystko: Twoje oddanie, czas, wysiłki. Tobie nie należy się nic. Ani jego oddanie, ani jego czas, ani jego wysiłki. Przypatrz się: w waszym domu, firmie, rodzinie wszystko jako tako kręci się dzięki Tobie, ale i Twoim kosztem.
Maja Friedrich Moje dwie głowy
Bardzo chcę tę książkę.
Na wszystkie "wmawiają Ci", "nie słuchaj" chciałabym odpowiedzieć właśnie powyższymi słowami i swoim jednym własnym: serio?
czwartek, 20 marca 2014
20 marca: Akwarium
To było parę dni po rozstaniu. Poszłam do rodziców z robótką, żeby nie
siedzieć sama, nie wzdychać, nie płakać. I tak sobie siedzę, robię i nagle
słyszę: można złotą rybkę wsadzić z
bojownikiem? Patrzę zdziwiona i już mówię, że absolutnie. I zaczyna się
rozmowa o akwariach. Że jakiś czas temu mówiłam, że kiedyś będę musiała się za
to znów zabrać. Że mi brakuje, ale nie wiem od czego zacząć. A w ogóle to wtedy
miałam jeszcze nadzieję, że lada chwila wrócę z powrotem na Tarcho i nie będzie
się nad czym zastanawiać.
Tego dnia mnie wciągnęło. Zaczęliśmy gadać z rodzicami o akwarium,
dyskutować co, ewentualnie, jakie rybki. Zaczęłam przedstawiać korzyści tego
(uspokojenie, nawilżenie powietrza, kawałek natury w moim i tak mega naturalnym
pokoju itp.). Mama mówiła tylko: małe ma
być. Zaczęłam więc szukać czegoś ok. 40 litrów, jak kiedyś.
Szybko okazało się, że nie jestem pewna mojego stolika, który kiedyś miał pomieścić
laptop i trzeba było rozejrzeć się za odpowiednią szafką. Ale o tym za chwilę.
Oglądałam akwaria i przypomniało mi się jak parę lat temu, gdy rozpoczęłam pracę
na obecnym stanowisku, chciałam wrócić do akwarystyki. Tata mi to wówczas
wyperswadował nakazując oszczędzanie. W sumie sama przyznałam mu rację bardzo
szybko, a pieniądze się przydały podczas wyprowadzki. Był wtedy pewien zestaw,
który bardzo chciałam mieć. Akwarium przeciętne wielkościowo, z filtrem,
grzałką, jakimiś dodatkami pokarmowymi i mega super oświetleniem do roślin.
Drogie jak cholera. Polskie. Nazywało się to cudo Brillux. Pewnie od briller(fr.), nie wiem.
Cudem opatrznościowym było to, że tamtego wieczora od akwarium 40 litrów
przeskoczyłam do 72 Brilluxa. Rodzice nic nie powiedzieli na cenę, wyraźnie
wyższą w stosunku do innych zestawów. A ja zaczęłam marzyć.
Rozejrzałam się za szafką na allegro. Opłaciłam, zamówiłam. Po weekendzie
dzwonią, że w tej cenie już nie mają, ewentualnie droższe. Odmówiłam, kasa
oddana, jedna kłoda pod nogi więcej. Któregoś dnia po pracy poszłam do
zaprzyjaźnionego sklepu zoologicznego. Właściciel – wieloletni akwarysta, współpracujący
z Magazynem Akwarium, biorący udział
w wystawach, pokazach akwa, zaproponował mi wtedy zrobienie szafki, na co
przystałam. Z dowozem za free.
Kolejna przeszkoda to oczekiwanie na wymarzony zestaw. W hurtowniach nie
było. Na allegro mogłam zamówić, ale musiałabym sobie dowieźć. W auchanowskim sklepie
powiedzieli, że mi dowiozą, ale gdy pozbędę się rabatu na zakup akwarium. A bardzo
mi zależało, żeby dostać to w jednym kawałku i nie ryzykować stłuczeniem. Ponownie
poszłam wydreptaną ścieżką do zoologicznego. Pytam i dowiaduję się, że mogę mieć
za 40 zł więcej niż na allegro. Ok,
biorę. Przyjadą, dostarczą, tylko czekać.
Właśnie – czekać, Coś, czego nie potrafię. Parę razy dzwoniłam do sklepu.
Czekałam chyba ze 2-3 tygodnie, trudno mi określić. A to nie było w hurtowniach, albo dopiero robią.
Wreszcie, w minioną środę (nie wczoraj) dostaję telefon, że 13.03 (!) dostarczą
go na Krasnowolską i na środę (wczoraj) powinnam już mieć. Ucieszyłam się
niezmiernie. Nie byłam pewna czy rzeczywiście do wczoraj się uda, więc
specjalnie się nie nastawiałam. I ten telefon w pracy: mamy Brilluxa :) Po
prostu cudo :)
Po 18 umówiłam się na odbiór. Wszystko (tfu tfu) w jednym kawałku.
Oddzielna klapka na filtry, oddzielna na oświetlenie i wymianę wody, oddzielna
na karmienie. Bajka! Teraz stoi u mnie na szafce i czeka na lokatorów. Florę i
faunę. Bo z obawy przed tym, że coś nie pójdzie, odłożyłam szukanie i kupowanie
wyposażenia do momentu, gdy będę miała akwarium. Śmieję się, że kupiłam sobie
telewizorek.
Przyznam się, że najtrudniej walczyło mi się ze sobą. Z tym, że dużo kasy,
że nie zasługuję na taki wydatek. Że ktoś tam jest biedny a ja szczęśliwa. I
potem usłyszałam znowu Beatkę i to, czego się nauczyłam po rozstaniu: nie
jestem odpowiedzialna za nikogo. Ludzie mają własne życie, własne wybory,
własne definicje szczęścia. Nie chodzi o to, że moją jest akwarium, bo byłabym
w stanie z niego zrezygnować. Teraz myślę trochę inaczej na ten temat – inni są
ważni, ale dla siebie to ja muszę być najważniejsza. Nigdy tego nie rozumiałam,
nie stosowałam. Zawsze byłam lustrem. I nieważne czy ktoś to widzi. Ja widzę.
Ja zanalizowałam siebie na tyle głęboko, żeby stwierdzić jak się zachowywałam,
co we mnie uderzało. I wracając do Beatki, te słowa właśnie pozwoliły mi się
oderwać.
A co do Brilluxa, prezentuję zdjęcie z wczoraj, jeszcze świeże :)
środa, 19 marca 2014
19 marca: Spotkanie
Tak w ramach przeprogramowania złego na dobre.
Sms informujący o spotkaniu.
Pierwsza myśl: kurczę, przecież nie mam amnezji, pamiętam :) Mało tego, nastawiam się już powoli i cieszę na to spotkanie. Po co mi o tym przypomina? Myśli, że ja jakaś ograniczona jestem, nieinteligentna?
Druga, dużo, dużo później: Hm... A może po prostu chce mi o sobie przypomnieć, żebym poczuła się wyjątkowo, że ona naprawdę chce właśnie ze mną spędzić ten czas? Może upewnia się, że nie zapomniałam w natłoku zdarzeń bieżących?
I myślę optymistycznie :) Tak to ze mną jest ostatnio.
wtorek, 18 marca 2014
18 marca: Wymarzone M
Album Sobremesa obudził we mnie wizję domu. Ach... Tak dokładnie potrafię
go odmalować. Salon pełen słońca, w skandynawskim stylu wszystkie meble w
mieszkaniu - takim, jaki lubię najbardziej. Pełnym lekkości, bez złoceń,
babcinych zdobień i przepychu. Beż, brzoskwinia albo lekka żółć lub groszek.
Delikatnie. Chociaż...? Czemu nie pokusić się o turkusy czy pomarańcze? Ważne, żeby
było jasno i ciepło nie tylko, gdy słońce zagląda w okna, ale też wtedy, gdy
wieczorem zapalą się lampy.
Jeśli się da, to minimalizm gdzie tylko można. Jeśli nie, upchnąć wszystko
tak, jak się da najlepiej, ale ze smakiem i nie w sposób zagracony.
Konieczne: dobrze nasłonecznione mieszkanie, bo kwiaty, kwiaty! Nie tylko na
balkonie.
I zmiany! zmiany wraz z porami roku poprzez tekstylia, dodatki, drobiazg w
sumie, ale tworzące klimat. Pierwszy dramat: jak to pogodzić z przestrzenią?
Gdzie schować, gdy nie będą potrzebne?
Muzyka? Taka, jaką ja lubię. Nie oznacza to, że nie dostosowałabym się do
kogoś, gdyby ze mną mieszkał, ale fajnie byłoby, gdyby moja rozumiała chillout
i jazz. I nie wyłączyła mi Sobremesy
:) Gdyby nie... to wtedy byłaby sobremesa
:D
Dużo odniesień do natury. Naturalne drewno, widoczne w sękach, patyczkach,
kwiatach w wazonie, itp.
Pies... chciałabym, ale nie. Nie zniosłabym wyrzutów sumienia, że muszę go
zostawić na cały dzień samego. chociaż... Myślę, że problemów w pracy nie
miałabym, gdybym wzięła go ze sobą ;) Do rozważenia. Nieee, jednak nie.
Zrobiłabym z niego rozpuszczonego kluska, który zasypia obok pani na łóżku :)
Jak w Skarbie.
Kuchnia - serce. Nasza obecna jest idealna. Ciepła, słoneczna. Zdecydowanie
w brzoskwini. Chociaż... zawsze kręciło mnie ciemne drewno, beże, cegły jak z
bardzo starej kuchni babuni. taka kuchnia retro. W zapachu kawy, z eleganckim
starym młynkiem. Mmm... :) I kwadratowe talerze, od wszystkich inne :)
Moje mieszkanie. takie, żeby weszło się doń i od progu można było wyczuć
mnie samą. Jako chodzącą jego wizytówkę.
Moje mieszkanie. Bez złości. Bez ironii. Z dużą ilością śmiechu i
kilogramami optymizmu. Kilogramami, które wypadałoby zgubić :D
Jak teraz. W moim M-1. Przychodzę z pracy i do mojej oazy. aktualnie mam
sezon na niewychodzenie nigdzie. Chyba, że mnie wyciągają. Wiem, że to minie. Wiem,
że to naturalny etap :) Skręcanie się we własnej skorupce, analizowanie,
przetrawianie i wychodzenie na nowo. Początkowo - tylko wtedy, gdy trzeba. Z
czasem częściej. Przychodzę, zmywam cały ten makijaż, robię popołudniowa kawę i
czuję, że odżywam. U mnie mi najlepiej.
A najfajniejsze jest to, że będę miała to własne mieszkanie. Że nie muszę
marzyć :) Od dziś powtarzam i programuję.
Mam własne mieszkanie. Mam własne wymarzone mieszkanie.
:)
poniedziałek, 17 marca 2014
17 marca: Mała skacząca dziewczynka
Stan równowagi wewnętrznej (o ile nie pomyliłam o z czymś innym) to taki
stan, w którym czuję motylki gdzieś tam wewnątrz. Tak, jak gdyby nie mogła się czegoś
doczekać :) A potem przychodzi wizualizacja. Ot tak, bezwiednie. W środku
skacze mała dziewczynka z kucykami, uśmiecha się i daje do zrozumienia: tak, miałaś
tego doświadczyć. Rozumiesz? To wszystko jest po coś :)
Czy można powiedzieć, że nawiązałam kontakt ze swoim wewnętrznym dzieckiem?
Nie wykluczam tego. Szkoda, że to zdarza się tylko momentami, np. gdy świeci
słońce, a ja akurat wracałam do domu z pracy. Albo idąc do Fabiana, jadąc na
zakupy. Krótkie, naprawdę ulotne momenty jak impulsy. Pyk i nagle to czujesz :)
Kompletne, obezwładniające szczęście. Nie wiem jeszcze jak się do tego
dochodzi, ale będę próbować.
Jakkolwiek mogę zabrzmieć, jak gdybym coś miała z głową, jeszcze raz
wspomnę, że to fajne uczucie, gdy ona sobie tam skacze wewnątrz :)
I wiecie co? Nie wiem co będzie dalej. Nie wiem co będzie jutro. Nie wiem
czy do czegoś w życiu dojdę w sensie majątku, posiadania. Nie wiem czy jutro
się nie zakocham lub za tydzień, 10 lat... Nie wiem czy jutro nie wejdę
przypadkiem pod samochód pochłonięta słuchaną melodią, ale wiem, że tak miało
być. Bardziej niż kiedyś wierzę w przeznaczenie, ale wiem też, że nie jesteśmy
wobec niego bezwolni. Przynajmniej teraz tak twierdzę. Wszystko jest częścią
wielkiego planu, który przed zejściem na ziemię sobie rysujemy, a potem pod
wpływem wysokości między niebem a ziemią o nim zapominamy. Im dłużej żyję,
tym wyraźniej widzę swój. Aktualnie jestem na etapie składania kolejnych
puzzli, kombinowania i wiedzy, że to wszystko do czegoś pasuje, ale jeszcze za
mało mam kawałków, aby wszystko poskładać.
A na marginesie: zarąbiste niebo dzisiaj :) Jak w Irlandii :) Kto by
pomyślał, że w paryskim Ogrodzie Luksemburskim rozkwitają posadzone żonkile i
pierwsze rozwinięte listki. Na Père Lachaise też. Forsycje wesoło kwitną, zupełnie
przeciwstawiając się powadze miejsca :)
Włochy? jedyne, co zrobiłam w tym kierunku to zainstalowanie aplikacji
przekształcającej polski we włoski i sprawdzenie jednej kwestii: czy mówi
Pan/Pani po francusku? Pocieszają mnie znajomi, że podobno spokojnie po angielsku
i francusku dogadać się można. Uff... :)
niedziela, 16 marca 2014
16 marca: Bunt
Wczoraj dzwonił A.
Od razu wspomnę, że jakiś czas po przeprowadzce, gdy miałam serdecznie dość
poczucia winy i strachu w chwili, gdy dzwonił na mój prywatny numer, podczas kolejnej
tyrady na tematy stricte religijne, uświadomiłam mu, że nie życzę sobie tych telefonów,
że one nic nie wnoszą do mojego życia, że nie życzę sobie kontrolowania i sprawdzania
mojej wiedzy religijnej jak również uczestnictwa w praktykach. I żeby do mnie
więcej nie dzwonił.
To, że pod koniec rozmowy oświadczył wówczas, ze jest mu bardzo przykro i
próbował zmanipulować mnie na biednego, opuszczonego wujaszka, to jedno. To, że
wydzwaniał do mojego ojca do pracy w różnych godzinach i niby mimochodem pytał
o mnie - to drugie. Ale najgorsze było to, że prosił o przekazanie, żebym do
niego zadzwoniła, a ja miałam to gdzieś. Nie chciałam tego i nie widziałam
powodu, dla którego miałabym się do tychże rozmów zmuszać.
Mama była łagodniejsza: ustąp, zadzwoń, a ja 'nie". Tyle lat znosiłam
kontrolowanie, wypytywanie, ciekawość odnośnie praktyk religijnych, że naprawdę
nie chciałam ani marnować kasy, ani własnego czasu (jakkolwiek brutalnie to zabrzmi).
Wczoraj, gdy ze spokojem konsumowaliśmy tiramisu, zadzwonił znowu.
Magda wygadała się, że zrobiłam deser, więc przy okazji poprosił mnie do
telefonu. I podnerwił przy okazji :)
Tu krótka dygresja: facet nie wie, że obecnie nałogowo czytam książki o
manipulacji słownej i niewerbalnej (grunt to poznać wroga jakby co ;)), więc
pewne typy wpływu na innych, które gdzieś tam znalazłam w swoim życiu, zanalizowałam
i nauczyłam się rozpoznawać.
Dzwoni i pyta co tam u mnie. Jednym tchem wypaliłam, że zrobiłam deser, że przeniosłam
się tu, że ogólnie to lepiej i czuje wiosnę. Nie zapytał czemu się
przeprowadziłam. Wolę myśleć, że może miał ważniejsze sprawy na głowie, chociaż
tata jednoznacznie twierdzi: nie dotarło. I tu pierwsza bomba: dowiedziałam
się, że byłam nerwowa ostatnio i w związku z tym chyba nasza umowa odnośnie
dzwonienia jest nieaktualna, bo przecież rozmawiamy, prawda? Ja mu na to, że
oczywiście, iż nadal jest aktualna. I patrz wszystkie argumenty w rozmowie pierwszej,
sprzed pewnego czasu. On - manipulacyjna postawa skrzywdzonego dziecka, którym trzeba
się zaopiekować. Ja - nigdy w życiu. Powiedziałam, że nie chcę kontroli,
upominania, sprawdzania religijnej wiedzy.
A tak na marginesie: wiem co go boli. On musi kogoś nauczać, nawracać na
lepszą drogę :) Nawet kosztem tej osoby, jej samopoczucia. A ponieważ wszyscy
młodzi w rodzinie się na niego wypięli, ostatnio szuka kontaktu z tymi, z
którymi dotąd go nie miał. Nie wiem, chora osobowość czy co?
Druga sprawa, przebój w rozmowie. Powiedział dosłownie te słowa: nie mogłabyś
mnie zainteresować sobą, swoim życiem, skoro rozmawiamy? Jasne, już się
rozpędzam. Ty dzwonisz, Ty masz sprawę, ja mogę ewentualnie udzielić odpowiedzi
i wsio. Nauczona specjalistycznymi lekturami, nie będę kręcić się wokół
kogokolwiek, żeby go zainteresować sobą, bo ja już jestem zarąbista. Jeśli on
jako człowiek tego nie widzi, znajdzie się inna osoba o lepiej rozwiniętym wewnętrznym
wzroku. O swoim życiu mówię tyle, ile chcę i komu chcę.
Znów na marginesie: powiedziałam mamie po tej rozmowie, że jeśli kiedyś będę
w związku, ta osoba będzie biedna, bo fałszu, kłamstwa, nieuczciwości nie
zniosę nauczona doświadczeniem i wyłapię każdą manipulację ;) Lepiej więc, żeby
była szczera i otwarta jak ja.
Oczywiście zeszło na tematy religijne, bo jakżeby inaczej. O tym, że msza
sobotnia nie jest porównywalna z niedzielną. I że to z mojej strony
wygodnictwo. Szczerze? Nie chciało mi się nawet tłumaczyć, że dziś miałam
śmiałość pojechać po ciuchy i w związku z tym, wolałam pójść w sobotę do
kościoła. Podawałam argumenty, że Bogu to rybka czy i kiedy pójdę. Ale takie
rzeczy rozumieją moi rodzice, nie on. Szkoda, bo gdyby zszedł ze swojego radykalizmu
w kwestii wiary, byłoby przyjemnie z nim porozmawiać. I te tłumaczenia wzięte z
argumentacji innych, usłyszane riposty na moje pytania, które pochodzą od przemyśleń
osób trzecich, a więc nie jego indywidualne. W związku z tym - jaka to dyskusja?
Boję się jednego: tego, że za moje przekonania, poglądy, postawy dostanie
się rodzicom. Mimo że tata świetnie sobie radzi odpychając poczcie winy i
tłumacząc: ona jest dorosła, może robić co chce. Przecież tak jest, więc nie
wiem czemu niektórzy wciąż widzą mnie w roli dziecka :) I oczywiście widzę, że
to manipulant. Powiedziałam wprost; pozbywam się osób toksycznych z mojego
otoczenia. Nikt mnie nie będzie wpędzał w poczucie winy. A jeśli tego nie
rozumie - albo niech spada, albo się udoskonala :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)